Info
Ten blog rowerowy prowadzi mtbxc z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 4540.45 kilometrów w tym 1802.05 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.35 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 11669 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Maj1 - 0
- 2013, Kwiecień2 - 7
- 2012, Listopad6 - 2
- 2012, Październik2 - 4
- 2012, Wrzesień5 - 2
- 2012, Sierpień3 - 1
- 2012, Lipiec2 - 10
- 2012, Czerwiec7 - 12
- 2012, Maj5 - 8
- 2012, Kwiecień9 - 37
- 2012, Marzec5 - 19
- 2012, Luty3 - 0
- 2012, Styczeń4 - 29
- 2011, Grudzień2 - 2
- 2011, Listopad2 - 3
- 2011, Październik3 - 12
- 2011, Wrzesień8 - 22
- 2011, Sierpień6 - 13
- 2011, Lipiec8 - 12
- 2011, Czerwiec11 - 7
- 2011, Maj1 - 39
- 2011, Kwiecień3 - 7
- 2011, Styczeń6 - 8
Kwiecień, 2011
Dystans całkowity: | 176.70 km (w terenie 106.70 km; 60.38%) |
Czas w ruchu: | 07:47 |
Średnia prędkość: | 22.70 km/h |
Maksymalna prędkość: | 47.00 km/h |
Suma podjazdów: | 625 m |
Maks. tętno maksymalne: | 184 (96 %) |
Maks. tętno średnie: | 167 (87 %) |
Suma kalorii: | 4724 kcal |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 58.90 km i 2h 35m |
Więcej statystyk |
- DST 70.00km
- Czas 02:34
- VAVG 27.27km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Mazurkowo
Sobota, 23 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 0
Zachciało mi się pojeździć po Mazurach, z okazji świąt. Wybrałem się na pierwszą w tym roku przejażdżkę po mojej ulubionej trasie z Giżycka do Węgorzewa i z powrotem. Asfalt bardzo przyjemny, pijanych jeszcze jakby mniej tych na chodnikach i za kierownicą. Fajnie tak pośmigać. Już jest cieplej.
- DST 60.00km
- Teren 60.00km
- Czas 02:43
- VAVG 22.09km/h
- VMAX 47.00km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 184 ( 96%)
- HRavg 166 ( 86%)
- Kalorie 2560kcal
- Podjazdy 625m
- Aktywność Jazda na rowerze
Chorzele 2011
Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 18.04.2011 | Komentarze 4
Chorzele to kolejny maraton w serii Mazovia 2011. Tym razem musiałem pojechać nieco dalej bo nieco ponad 100km od Wawy, ale zacznijmy od początku.
W tygodniu przed maratonem pogoda była strasznie kiepska i niewiele mogłem pojeździć. Trochę jeszcze byłem zmęczony, więc niespecjalnie mi się chciało. No i przez to obawiałem się, że maraton w Chorzelach nie będzie należał do udanych. W sobotę zrobiłem test hamulców i amora w pobliskim lesie Kabackim i ból jaki czułem w nogach był nie do opisania. Jednym słowem kalapita. Na dodatek w połowie dnia zjadłem coś przeterminowanego i złapałem jakieś zatrucie. Szczerze to zastanawiałem się, czy pojechać na zawody, ale po pierwsze umówiłem się z Andrew z VTeam, że pojedziemy razem, a po drugie, już potwierdziłem start. Przez resztę dnia mozolnie się pakowałem i brałem węgiel na bakterie i toksyny.
Pobudka była o 6 rano. Szybko się spakowałem i jazda po Andrew. Ten założył laczki i mogliśmy naginać do Chorzeli przez nasz ulubiony Przasnysz - miasto "seksu i biznesu". Andrew okazał się być naturalnie uzdolnionym człowiekiem z wbudowanym GPS, bo z dokładnością do minuty obliczył czas przejazdu. Byliśmy dokładnie na godzinę 9tą i było jeszcze miejsce do zaparkowania w pobliskiej szkole. Przebiórka, herbata, masaże i odwiedziny spa wystarczyły do przygotowania się do startu. Ja z IV sektora, a Andrew niestety z 11tego bo nie chcieli mu uznać maila z przeniesieniem startu z Otwocka i wejścia do III sektora. Plan był więc taki, że on daje ostro i dojeżdża do mnie, a dalej to dajemy razem.
Jak już stanąłem w sektorze, okazało się, że pojawił się Artur z czerwonej ósemki, znany z Otwocka. Pogadaliśmy trochę o jego nowych kółkach eliptycznych i przyszła nasza kolej do startu. 3..2...1...bomba!!!! No i zrobiło mi się gorąco. Nagle wszyscy poszli ostro do przodu. Jedni w lewo, inni po środku, kolejni po prawej. Jak tylko wypadliśmy ze stadionu, cięliśmy zdrowo peletonem przez asfalt. Artur mi uciekł i widziałem go na czubie peletonu. Pomyślałem, że ostro daje, ale jeszcze nie czujem swojego tempa, więc trzymałem się grupy. Nagle czuję, że jest coraz ciaśniej, a to dopiero 2km trasy. Było nerwowo, Jakiś koleś po prawej trącił mi w kierownice, odbijam ale nie ma gdzie. Zwalniam, bo boję się upadku i nagle pojawia się dziura w peletonie. Daję do lewej i tnę już nie asfaltem, ale poboczem. Jedzie się o dziwo miło i szybko. Myślę, sobie jest bezpiecznie i mogę jechać to daję, bo przed nami asfaltowy podjazd jak mi mówili przed startem. Ażżżz tu nagle nieeeee... Żaden asfalt, droga zablokowana i mamy skręcić w lewo, czyli dla mnie idealnie. Wypadam jak struś uciekający przed kojotami na wiejską szosę. Dzieci z pobliskich domów robią mi zdjęcia bo na autografy za mało czasu. Jadę jakoś pod gorę i dostaję wmordęwind, bo czuje że mnie zapycha i zwalniam, ale nikt mnie nie wyprzedza. Albo naginam, albo oni mają kraksę. Nic z tych rzeczy. Jak się później dowiedziałem, ładnie brałem wiatr a reszta sobie jechała na moim kole. Piknie. Na szczycie tego garba pojawia się dalsza trasa już po polach. Nogi pieką, w ustach sucho. Generalnie mało komfortowo. No ale nic, kręcę dalej. Droga się wypłaszcza i jest bardziej komfortowo od drzew. Jedzie mi się w miarę ok, ból mija i mogę oddychać. Łapie bidon, wciągam żel i czekam czy mnie zmuli, ocuci, będę rzygał, wycofam się, ale nic. Jakoś jadę. Formułuje się pociąg do którego się łapię. Prędkość 26km/h więc jeśli gps nie kłamie jedziemy ok. Po chwili pojawia się jakiś twardy grunt, otwarta przestrzeń i średnia spada, więc przesuwam się do przodu. Jednak nie jest łatwo, bo wieje. Jakiś szuter pod kołami pomaga bo można się od czegoś odbić, tylko że jestem na przodzie i biorę wiatr. Odwracam się i krzyczę do kolesia za mną - rób zmianę!!!, a ten nie wie o co mi chodzi. Za nim kolejny specjalista w słuchawkach na szarym Specu wyrywa się do przodu. Mówię do niego - ok rób zmianę, a ten krzyczy mi w twarz - jedziesz!!!!. Myślę sobie, k... jakiś debil i to znowu na Specu. O co chodzi? Nie wiem. Po 300m skończył się płaskowyż i zrobił się wyż bo wjechaliśmy na jakąś dojazdówkę do pola i tam tego gościa od speca minąłem. Chyba na podjazdy full nie bardzo się nadaje, na zwłaszcza na te mazoviane. Naginamy dalej, a ja odliczam czas do kolejnego batona. Kręcę sobie i jadę, pije, jem. No jak w domu, tyle że jakoś więcej ludzi. Na szczęście zaczęły się podjazdy obiecane po 13km i zrobiło się L Ż E J, L U Ź N I E J, L E P I E J. Generalnie fajniej. Jadę te podjazdy, nogi znowu bolą jak cholera, ale wjeżdżam, po kolei, bo za szczytami górek są fajne zjazdy. Baaardzo fajne. Takie, że rozwijam spokojnie pod 47km/h, aż się chce tak jechać. Problem jest tylko na końcu zjazdu bo zazwyczaj to mam skręt i piach a to ciężko wykręcić. No ale nic. Jedziemy sobie tak i jedziemy. Jest interwałowo. Górka, dół, górka, dół. Nagle jadę na równo z jakimś młodym gościem. Pada moje ulubione pytanie o sektor. Może miałem lepszy dzień, a może nie widziałem powodu, żeby być niegrzecznym i odpowiada, że 5ty a on mi na to - o kurcze....a ja z 3go. Myślę sobie, albo koleś słaby, albo dobrze mi się jedzie. Więc mu mówię, żeby wskoczył za mnie to go trochę podprowadzę ile będę mógł, a potem on mi pomoże. Gość robi co mówię i jedziemy. Mijamy kolejne górki i robi się w miarę płasko. Dobrze się jedzie, ale znów mamy piach i trzeba kombinować. Chyba trochę odpoczął, bo zrobił zmianę, ale jakoś źle skręciłem i wkopałem się w piach na kilka sekund. Niestety nowy kolega odjechał, ale nadal go widziałem. Na szczęście znowu pojawiły się górki i mogłem nieco dokręcić. Młody jest chyba mocny bo dawał górki w korbach, co mi się szczerze spodobało. I dawałem tak samo jak on. Jakoś poszło lepiej niż poprzednie. Kolejny zjazd bardzo długi i dość stromy, ale fajnie bo można było poczuć wiatr we włosach:) tym bardziej że jechałem w rozwalonym kasku, naprawiony w ostatniej chwili przed zawodami taśmą, co wszystko zlepi. Jak się potem okazało, zjazd był to mój ostatni bo dalej to były jakieś płyty betonowe, błoto, piach, szuter i inne przeszkadzajki. Popiłem z bidonu i spojrzałem na stoper, minęły jakieś nieco ponad dwie i pół godziny. Myślę sobie o boże jakaś lipa z tym przejazdem bo pewnie zostało chyba z 20km a ja tyle czasu jadę. I nagle, zupełnie niespodziewanie pojawiła się tabliczka, że mamy 10km do mety. Oj boże jakże jak się ucieszyłem. Tym bardziej, że za chwilę była że już tylko 5km, potem, że 3km i nagle zdałem sobie sprawę, że jedziemy już trasą z której atakowaliśmy peletonem. Tyle, że teraz zamiast 40 osób było na chyba 10 w grupie. Nastał czas asfaltu jak to było na samym początku. Szum gum przeszywał powietrze. Ludzie skandowali nasze imiona, burmistrz Chorzeli czekał na nas na mecie. Jest dobrze, ale zanim laurki, trzeba ten peleton utrzymać i wyprzedzić. Se tak jedziemy zadowoleni, a tu nagle z lewej z 5ciu gości tnie i chyba szybciej niż my. No to czołówka daje, my za nimi. Zrobiło się nerwowo. Jeden po drugim kolesie odpadają, bo nogi pieką. Mnie już nie pieką, ja nie mam nóg, ale kręcę. Widzę, że już za chwilę wjazd na stadion, ale sił brakuje i boje się, że wpadnę na metę prosto w jakiś stragan. No ale jadę dalej. Kręcimy, jest zamieszanie. Wjeżdżam na metę i patrze na czas. 2h 43m 04sec. Jest ok.
Jak się później okazało 141/480 Open | 58/197 w M3. Oczywiście zwycięzca Open z M3 jak zawsze:) W dodatkowej kategorii Rtb ma 4 lokatę. Może być.
- DST 46.70km
- Teren 46.70km
- Czas 02:30
- VAVG 18.68km/h
- VMAX 37.50km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 178 ( 93%)
- HRavg 167 ( 87%)
- Kalorie 2164kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Otwock 2011
Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 06.04.2011 | Komentarze 3
No i się zaczęło. Inauguracja Mazovii 2011 odbyła się w Niedzielę 3 kwietnia maratonem w Otwocku.
Zastanawiałem się jak mi pójdzie, bo pierwszy maraton to zawsze pierwszy poważny ból mięśni w sezonie, znacznie większy niż na treningach. Niby dajesz z siebie wszystko, ale na zawodach jest to spotęgowanie do poważnych rozmiarów. Ale od początku.
Rano zgrałem się z Marcinem, żeby zabrać Arka, młodego zawodnika, wycinaka, który startował z pierwszego sektora. Mi dane było pojawić się w czwartym, więc ostatecznie nie tak źle. Z Warszawy wyjechaliśmy po 9tej i w drodze na zawody okazało się, że całkiem spora liczba samochodów z rowerami na dachach jedzie w tym samym kierunku. Jak się okazało na miejscu, był czubek góry lodowej. O dziwo, już o 9.30, czyli na 90 minut przed startem miejsca parkingowego na stadionie nie było. Szukanie dobrej i przyjaznej miejscówki trochę nam zajęło, ale udało się ustawić samochody pod ładnymi świerkami niedaleko stadionu. Szybka przebierka, mocowanie chipa i numeru, no i dalej rozgrzewka. Po drodze spotkałem Niewe i Goro, więc kilka minut przygotowań spędziłem w tym szemranym towarzystwie:) Już mi się wydawało, że pora startować, ale jak wjechałem na stadion to z głośników poleciał komunikat, że opóźnienie potrwa jakieś 20 minut. No niby luz, ale znów trzeba było pokręcić, żeby rozgrzać nogi. Jak już się wtarabaniłem do swojego sektora, to okazało się, że na start przyszedł Arek z VTeam, żeby pogadać. Fajnie, tym bardziej, że mieszka w okolicy i to zawsze okazja do rozmowy zamiast stanie w sektorze. Tak gadaliśmy, aż w końcu trzeba było uderzyć w sektor, bo zaczęło się odliczanie. Tłum był okropny, jak nie na Mazovii:)), wiec żeby wrócić do Niewie, którego zostawiłem na pastwę innych zawodników w sektorze, musiałem trochę poprzestawiać innych. Specjalnie nikt się nie burzył, a ja miło odpowiadałem, że dziękuję za przepuszczenie, bo przecież to i tak kompletnie nie ma znaczenia.:P Dla kogo nie ma, to nie ma hehehe. No nic. Tak sobie staliśmy w tym sektorze, czas nam miło leciał, tak samo jak helikopter wynajęty przez Orga, żeby zrobić nam sesję zdjęciową i nagle okazało się że teraz my startujemy. Do startu, przepchałem swoją brykę i czekałem aż ruszymy. Zastanawiałem się, kiedy dostane zadyszki. 3....2...1....start!!!! No i bomba poszła. Na początku luźno, bo asfalcik, ale za chwilę przekonałem się, że to nie żarty. Grupa mocno przyspieszyła i śmigaliśmy zdrowo ponad 35km/h. Może to nie jest wielki wyczyn, ale takie tempo na początku potrafi zmęczyć. Na zmianę mijaliśmy się z Niewe, ale jak zobaczyłem Artura z Czerwonej Ósemki, który swobodnie śmignął mi po lewej stronie, to się wkurzyłem. No dobra, ma Scotta Sparka i śmigał na zgrupowaniu w Hiszpanii, gdzie w pięknych warunkach pogodowych trenował spokojnie, ale przecież nie można tak odpuścić. No to dawaj za nim. Pewnie wtedy urwałem się Niewe, ale chęć ataku mocno mnie podkręciła. Więc jadę za czerwoną ósemką, pcham ten wózek z całym ciężarem i mocą, żeby pokonać ten piach, korzenie, błoto. Artur kurcze na tym fullu płynie, bo widać, że przyspiesza, ale już mu siedziałem na kole i było dobrze. Kiedy pojawiła się sekcja błotna typowa dla Mazovii, chyba coś mu się stało z rowerem bo zjechał na bok i coś tam naprawiał. Musiałem jechać dalej;P, więc dawałem mocniej do przodu, żeby trzymać się grupy. Znów korzenie, jakiś podjazd, jakiś zjazd, coś tam trzeba skręcić. Jednym słowem wertepownia całą gębą. Amor jakby przestał mnie wspierać i trochę sobie działał jak mu się chciało. Dziwne trochę, może jakiś nieprzyzwyczajony. Nowa kiera znacznie ułatwiała sprawę, bo w końcu mogłem swobodnie się oprzeć o swój bolid i pojeździć w wygodnej pozycji. W międzyczasie tempo jazdy jakby osłabło, więc sięgnąłem po izo, parę łyków i lepiej, ale tylko na chwilę, wyciągnąłem żel, kilka kęsów i jakby lepiej, ale tylko na chwilę. Jakoś wcześniej śmigałem z 22km/h, żaden wyczyn. A teraz patrzę, że 19km/h to tak idzie jakby mniej. Nogi nie bolą, oddech spokojny, ale coś za wolno, a może ja za słaby. No nic, jakoś mnie ocuciło i dałem do przodu, tym bardziej że w międzyczasie Artur przejechał obok mnie i krzyknął, żebyśmy dawali „do przodu to VTeam, będzie dumny”. No dumny to będzie jak będę w I-szym sektorze, a na razie to trzeba się rozkręcić. No to się rozkręciłem i dawaj za nim. Siedzę mu na kole i tniemy, on skacze, ja za nim. On wyprzedza, ja też. I tak sobie skaczemy do przodu, aż mi tu nagle jakaś dziewczyna na specu, bez numerka drogę zajechała na zjeździe z okrzykiem „ooooo matko!!!” Matki nie widziałem, za to Skowrońskiego z Plus Scott Team, który wykorzystał okazję i w dla siebie tylko znany sposób ominął pożałowania godną kobitkę śmigając w dół. No cóż, gość od DH, nie będzie bał się 6m zjazdu w piachu, bo to lipa. Ja niestety musiałem hamować, bo biedactwo zajechała całą drogę. Ehhhh, no głupie i wkurzyłem się. A ponieważ, nie lubię jeździć wkurzony, to musiałem ją wyprzedzić. I tutaj mała dygresja. Po co ludzie kupują rowery za prawie 10tys, jak kurcze nie umieją na nich jeździć. Ma ktoś fulla jak ta babka i boi się zjechać ze skarpy złożonej z piasku. Może kiedyś wymyślą rower z funkcją sterowania, to pewnie sobie takim ludziska pojeżdżą. Ale nic tam. Jadę dalej i widzę, że Artur oddalił się na odległość 4-5 rowerów. Na szosie bym zdechł, żeby takiego dogonić, a w MTB szanse są znacznie większe, więc gonię. Mijam pierwszego, luz. Mijam drugiego gościa, ok. Podjeżdżam do trzeciego, a ten robi wywrotkę. No kurde, nie miał kiedy..... Tylne koło tego gościa miałem obok twarzy, ale facet sprytnie się z tego wykaraskał i jechał dalej. Mówi do mnie żebym jechał, ale rzuciłem mu hasło „jedź chłopie, bo i tak to nie zmienia postaci rzeczy, a gonić trzeba”. Chyba się ucieszył bo jechaliśmy tak chyba z 10minut do bufetu, gdzie dogoniłem Artura i zabrałem wodę. Dają to trza brać. Łyk, korzeń, łyk, piasek, łyk, nie mam wody bo wypadła. Generalnie spoko, bo jeżdżę z dwoma bidonami, więc dałem sobie spokój. Trzyma się tego Artura i myślę, sobie cholera trzeba by go wyprzedzić, ale on znów skacze do przodu. No to ja za nim. Znów ta sama gonitwa, aż miło. Aż tu nagle znowu jakiś tłok, błoto i ludzie schodzą z rowerów. A ja środkiem przez kałuże. Oni piasek bokiem, a ja środkiem. Byle do przodu. Tyle, że to moje skakanie kosztowało mnie już sporo sił, a o żelach zapomniałem. Pije izo, a tu sił brak. Trzeba było żel wciągnąć, ale jakoś o tym nie pomyślałem. Więc jadę jakiś nijaki, Artur mi odjeżdża, albo tak mi się tylko wydaje, bo zrobiła się sekcja interwałowa. Raz go widzę, a raz nie, ale jadę. Drugi bufet i łapię izo. Popijam z radością bo widzę zgubę na fullu, ale cholera coraz dalej ode mnie. Więc dokręcam, ale odcinki robią się proste i piaskowe. Niby łatwiej, ale odzywa się amor, który protestuje bo nie chce mu się wybierać nierówności. Oj będzie lanie w serwisie. No ale jedziemy, prosto przez wyrąb lasu, skręt, przez piaski, skręt przez pole jakieś, znów piasek, jakaś fajna płaska ubita droga i się jedzie, ale znów piasek. Tak na zmianę, żeby jakaś frajda była. Jakby luźniej się zrobiło bo nikogo przede mną nie widzę, no ale jadę dalej. Jednak jak wjechałem w jakiś zagajnik okazało się, że jest grupka do gonienia i to całkiem spora. No to ich gonię. Dojeżdżam do pierwszego gościa z końca, a ten słabnie i wagoniki odjeżdżają. Mówię do niego, goń bo nam uciekną, a ten mi odpowiada, że sił nie ma. No to go wyprzedzam i gonię, ale tamci są znów poza sprintowym zasięgiem. Jakieś wąskie drzewa się pojawiły, kręcenie kierą, chyba koniec się zbliża, myślę sobie maratonu, nie mojego końca. Kręcę, kręce i dokręcam bo stadion już widać. Wpadam na stadion i naaaaagle widzę, jak kilku pacanków wyprzedza mnie po zewnętrznej. Myśle sobie, kurcze już mi się nie chce. Ale nagle słyszę, jak ktoś krzyczy...Dawaaaaaj Paweł, daaaaawaj, nie odpuszczaj. No cóż, ktoś do mnie ewidentnie pije, to nie odpuszczę. I daje z nogi ile więzadła dają, a wykręcają dobrze pod 40km/h. Tyle, że jest zakręt a dodatkowo jadę po żwirze i czuję jak ucieka mi tył roweru. Zaraz będzie buuuum, spadek energii i lipa. No, ale spoko. Pierwszego co się mi pojawił po lewej nie dojechałem, ale trzech co za mną śmigało już nie dałem im pojechać. Na mecie czas 2:30:50. 2 minuty straty do Artura, czyli może być. Spadek z 4 sektora, do 5tego. Mogło być gorzej. Wynik taki sobie.
Na metę przyjechał Michał z Vteam i jak się później dowiedziałem, to on darł się na mecie:))) Zuch chłopak:))) Jak oni będą startować, to ja pojadę im pokrzyczeć, oj pojadę.